Jeżeli jesteś kobietą i stoisz przed wyborem swojego pierwszego w życiu motocykla – to powiem ci od razu – nie będzie łatwo!
Mężczyźni mają chyba w genach smykałkę do motoryzacji. My kobiety, albo musimy się tego nauczyć, doświadczyć lub uzyskać radę od innej osoby. W którym kierunku pójdziesz, to już zależy od Ciebie, ale mam nadzieję, że ten artykuł choć trochę Ci w tym pomoże.
Doradców pewnie będzie całe mnóstwo, zwłaszcza mężczyzn, bo oni to przecież eksperci w tej dziedzinie (jak sami twierdzą). Jednak trochę różnią się od nas, kobiet i inaczej postrzegają motocyklowy świat. Warto więc wszystkie sugestie i rady przyjmować z wdzięcznością, jednak nie ma nic cenniejszego, jak własny zdrowy rozsądek, dosiadanie się do każdego motocykla osobiście, tak by na własnej skórze przekonać się czy pasuje.
Najpierw warto skupić się na typie sprzętu uwzględniającym nasz sposób korzystania z motocykla – czy ma to być motocykl turystyczny, enduro, ścigacz, chopper, a może cafe racer.
W kolejnych krokach warto rozważyć:
- ilość pokonywanych kilometrów w ciągu roku
- własne umiejętności i ich rozwój,
- Wielkość motocykla w stosunku do naszych wymiarów – szczególnie wzrostu
- Budżet, który możemy przeznaczyć na zakup
Pamiętaj! Nie daj sobie wmówić motocykla – to musi być twój wybór!
Jak to wyglądało u mnie?
Ścigacz, a na nim zgrabna, młoda kobieta w kombinezonie skórzanym napewno prezentują się bosko, ale ani to ja już młoda, ani szybka jazda na jednym kole nie pasuje do mojej osobowości. Dodatkowo zawsze ciągnęło mnie do zwiedzania świata, podróżowania, odkrywania nowych miejsc, dlatego wybór padł na motocykl turystyczny lub enduro-turystyczny.
Swoje pierwsze kilometry przejechałam na Hondzie CBF125, motocyklu mojej córki zwanym Biedroną. Niezaprzeczalną zaletą był fakt, przy tej pojemności mogłam poruszać się mając jedynie prawo jazdy kat. B. Pamiętam jak dziś, tą niezgrabność, która mi towarzyszyła, zawrotną prędkość 60 km/h i kwadratowe wchodzenie w zakręty oraz ręce sztywne jak kłody. Ale jak to mówią pierwsze koty za płoty, nie nauczysz się pływać, jak nie wejdziesz do wody.
Zaraz po zdaniu egzaminu na prawo jazdy kategorii A zakupiłam Hondę NC750X, motocykl używany, który kosztował mnie 15 tyś. zł. Był prześliczny, wyglądał jakby wyjechał prosto z fabryki, cudownie się na nim doszkalało, łatwo wchodził w zakręty, składał się jak ścigacz, a moc była idealna do mojego doświadczenia. Bardzo lubiłam tę Hondę, a odpowiednia wysokość siedziska przy moich 168 cm wzrostu sprawiała, że czułam się w miarę bezpiecznie. Gdy nadszedł czas zmiany, z sentymentu pozostał w rękach naszych znajomych i mimo, że dziś już nie jestem jego właścicielką przysiadam się do niego przy każdej okazji.
Teraz, z perspektywy czasu myślę, że tak powinno być. Motocykl trzeba pokochać, poczuć i polubić – wtedy nauka idzie lepiej, a chęć jazdy jest tak wielka, że wykorzystuje się ku temu każdą okazję. Wybrałam pierwszy sprzęt używany, gdyż jeszcze wtedy nie wiedziałam, czy ta kiełkująca miłość do motocykli pozostanie ze mną na dłużej, le strzała Amora trafiła mnie tak mocno, że już w pierwszym sezonie przyjechałam ponad 15 000 km i wspólnie odwiedziliśmy 15 państw. Motocykl świetnie sprawdził się na dłuższych asfaltowych trasach, jednak w terenie brakowało mu skoku zawieszenia i prześwitu, a że również takie sytuacje się zdarzały, to w głowie szybko pojawił się pomysł na zmianę. Wiedziałam już również, że ta przygoda potrwać nieco dłużej dlatego w kolejnym sezonie zaczęłam szukać nowej maszyny.
… i zaczęły się schody!
Po pierwsze sprzedałam motocykl zanim kupiłam nowy, więc stres był ogromny, czy zdążę coś znaleźć do nowego sezonu. Po drugie podpowiedzi moich mentorów motocyklowych były nieocenione, aczkolwiek wprowadzały dużo chaosu i zamętu w mojej głowie. Przeceniając moje umiejętności najchętniej od razu posadziliby mnie na Hondzie Africa Twin CRF1000D! Jednak mimo tego, że Africa dla mnie jest najpiękniejszym motocyklem na świecie, a jej dźwięk silnika był melodią dla moich uszu, to po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów stanowczo odmówiłam podróżowania nim.
Dlaczego? Był za duży, za mocny i do tego automatyczną skrzynia biegów DCT nie dawała mi poczucia bezpieczeństwa i panowania nad przyspieszaniem, poprzez brak sprzęgła i konieczność delikatnego obchodzenia się z manetką gazu. Zostawiłam więc to wyzwanie na przyszłość.
Poszukując kolejnego motocykla przysiadałam się do: Suzuki V-Strom 650, Africa Twin CRF 1000D, Honda Transalp, CRF300Rally, Yamaha Tenere, BMW F850GS. Jeden był za duży, drugi za drogi, a z kolejnym nie czułam flow.
Ostatecznie wybór padł na nowego Suzuki V-Strom 650XL. Cieszyłam się jak dziecko, kiedy odbierałam go z salonu. To był dobry wybór na tamten moment, ponieważ stanowił kolejny krok w mojej przygodzie motocyklowej, dając mi poczucie ewolucji, a nie rewolucji. Suzuki był większy od Hondy NC, a mniejszy niż Africa. Większy prześwit i średnica przedniego koła pozwoliły zasmakować trochę szutru i terenu. W przeciwieństwie do NC-ka, którego położyłam wielokrotnie, Suzuki nie miał okazji tego doświadczyć. Ale nie stresujcie się, jak się nie przewrócisz to się nie nauczysz. Teraz z perspektywy czasu, jak sobie przypomnę te wszystkie paciaki, to wiem, że tę drogę trzeba było przejść. Tak ma większość z nas bo nikt nie urodził się Valentino Rossi.
Kiedy dojrzałam do Afryki?
Stało się to po trzecim pełnym sezonie na motocyklu, ale myślę, że czas nie jest tak ważny, jak ilość przejechanych kilometrów. Znam wiele osób, które jeżdżą motocyklem 10 lat i nie przejechały nawet połowy tego co ja. Tak więc po około 50 – 60 000 km na różnych motocyklach, wracając z dwutygodniowej podróży ze Szwajcarii, byłam zmuszona na ostatnie 200 km przesiąść się na Africę – zabieraliśmy drugi motocykl z Wrocławia do Poznania. I wtedy mnie olśniło! Poczułam kompletnie inne doświadczenia z jazdy i pomyślałam, po co ja się tak męczyłam cały ten wyjazd na Suzuki? Oczywiście jest to świetny motocykl w swojej klasie cenowej, świetnie się sprawdzi jako pośredni sprzęt, przed moim kolejnym wyzwaniem.
Poczułam wtedy, że siadając na Africa Twin mam poczynienie z innym poziomem wygody, skoku zawieszenia, prześwitu, kultury pracy silnika. Wiedziałam, że to jest ten moment kiedy jestem na tyle przygotowana, aby przesiąść się na AT.
Nadal mam wielki respekt do niej, bo to duży motocykl. Ale nie macie pojęcia ile mniejszy mi się wydaje teraz niż te trzy lata temu. Właśnie dlatego ta droga ewolucji jest bardzo ważna. Myślę, że nie ma co kozakować i rzucać się na duże i mocne sprzęty zbyt wcześnie. Wybierajmy motocykle na miarę własnych możliwości z uwagi na własne bezpieczeństwo.
A jeżeli o tym mowa to mimo tego, że na dalekie podróże głównie po asfaltach zostaje na razie przy Africa Twin, to do jazdy w terenie kompletnie jeszcze nie jestem przygotowana na niego. Dlatego na ostatni wyjazd po Polsce, gdzie priorytetem było wjechać wszędzie – piach, błoto, kamienie, pola, lasy – wybrałam Royal Enfield Himalayan. Jest lżejszy, z niskim środkiem ciężkości, mający całkiem niezły prześwit i jest … piękny(!), choć nie wszyscy podzielają moje zdanie i euforię. Technicznie trochę zacofany, ale ma to coś w sobie co sprawia, że każdego kolejnego dnia chce się na niego wsiadać z bananem na twarzy i mknąć dalej. To zdecydowanie motocykl, który odblokowuje głowę. Spowodował, że wjeżdżałam wszędzie tam, gdzie każdym innym motocyklem bym nie zaryzykowała ze strachu. Paradoksalnie – mówiłam i myślałam o nim od samego początku, ale nikt poważnie nie brał tego pod uwagę, więc nawet się do niego nigdy wcześniej nie przysiadłam. I to był bardzo wielki błąd! Z perspektywy czasu uważam, że właśnie ten motocykl powinien być moim pierwszym.
Dlatego moja rada!
Słuchaj podpowiedzi innych, ale decydując kieruj się WŁASNYM sercem. Rozważaj, analizuj, weź wszystkie za i przeciw, a potem kupuj. I pamiętaj – motocykl, to nie mąż, nie bierzesz go na całe życie. Jak Ci się nie spodoba, albo nie zagra zawsze można wymienić. Zresztą jak z mężem, chociaż tego nie polecam.